W pierwszych dniach stycznia 1965 roku,moi rodzice otrzymali mieszkanie, na osiedlu Piaskowa Góra i wyprowadziliśmy się z domu zajmowanego przez Rodzinę Łyszkiewiczów. W potocznej mowie nazywało się to: poszli mieszkać do bloków..
W rzeczy samej, budynki z betonowej płyty ( z miejscowej Fabryki Domów ), były niczym innym, jak blokami z płyt żelazo-betonowych, domami pozbawionymi wysublimowanego związku z koncepcjami natury, czy odwołaniami do dawnych kształtów architektonicznych,chyba,że do szczytu archiktektury, zaliczyć zwykłe prostokąty, czworoboki i wieloboki itp.,w przestrzeni… przytłaczającej , szarą monotonnią…
Rodzice Krzyśka też dostali mieszkanie na Piaskowej Górze, ale była to połowa domku na ulicy 15-to Lecia, z małym ogródkiem, co upodobniało te domki do normalnego budownictwa.
Łyszkiewicz, który oprócz posiadania kilku hektarów ziemi, miał konia i wóz, zaoferował za pośrednictwem mojej mamy, darmową pomoc w przeprowadzce.
Ojciec tylko chmurnie spojrzał w okno i powiedział: nie chcę pomocy od Ukraińca, nawet darmowej…
Na te słowa moja mama natychmiast ostro zareagowała: tak się nie godzi mówić i te twoje,nowe wyznanie, też nie naucza, żeby ludzi dzielić na lepszych i gorszych…
Ojciec szybko zmienił temat i odparł: od dawna cię podejrzewałem,że po kryjomu przedemną, czytasz publikacje, które ja specjalnie zostawiam na widoku, ale pomocy od niego nie chcę, bo podejrzewam, iż jest nieszczera, a wynika tylko z tego, żeby się nas stąd, jak najszybciej pozbyć…
Mama nie dała tak łatwo za wygraną, więc nadal się z ojcem przekomarzała: ciekawe, jak ty byś się czuł, jakby ci na siłę dokwaterowano rodzinę do domu, który ponoć ci dali w ramach rekompensaty za utraconą gospodarkę na Wołyniu, ty nigdy nie powiedziałeś, jak ten przydział dostałeś, ale myślę sobie, że Witek, twój kuzyn, miał w tym duży udział…
Ojciec się uparł przy swoim i przeprowadzkę robiliśmy przez cały dzień, kilkakrotnie wożąc nasz dobytek poniemieckim wózkiem przypominającym wóz gospodarski, tyle że, kilkakrotnie mniejszy, a rolę konia pełnił mój ojciec…
Blok, w którym zamieszkaliśmy, mieścił się przy ulicy Obrońców Westerplatte 43 i wuj Janek, mąż cioci Kasi,siostry mojej mamy; nazwał to miejsce krótko: kaczy dołek…
Ojciec, który bronił swego wyboru odnośnie lokalu, zaprotestował na te słowa: jaki znowu kaczy dołek, skoro stoi tu trzy bloki czteropiętrowe, a to duży ciężar, to widocznie osuszyli to miejsce…
Na co wuj Jan odparł: teraz styczeń, grunt skuty mrozem, zobaczysz na wiosnę, jak woda gruntowa pójdzie do powierzchni, zresztą ty znasz to miejsce, tutaj nieraz ciężko było przejść na skróty do Józka Głodka…
Ojciec widocznie wiedział o czym mówi wuj Jan, bo ugodowym głosem zaproponował: dobra, nie wymądrzaj się trzeba wypić parapetówkę…tak nazywano wodkę przepijaną przez nowego właściciela do jego gości, z okazji oblewania nowego mieszkania.
Mama jednak nie wytrzymała, żeby nie powiedzieć do siedzącej obok siostry, cioci Kasi: on miał dużo lepsze i dwa razy większe mieszkanie, ale dobrodusznie oddał je swojemu bratu…
Ciocia Kasia spytała ze zdumieniem: swojemu bratu Zdzichowi, przecież on mieszka w Szklarskiej Porębie ?…
Mama wyjaśniła pomyłkę cioci Kasi: Chodzi o Pana Rumińskiego, który jest dla mojego ślubnego, bratem duchowym, znaczy się z tego ich, nowego wyznania…
Ciocia Kasia częściowo tylko zrozumiała, bo nadal miała pytanie: jak to oddał, przecież te mieszkania są z przydziału, a nie własnościowe?
Mama, nie chciała widocznie drażnić ojca, bo konspiracyjnie kiwnęłą na ciocię, jednocześnie ją pociągając za rękaw, aby wyszła z nią na balkon.
Z uwagi na to, że lubiłem wiedzieć to, co wiedzieli dorośli, usiadłem na taborecie i przymknąłem drzwi na balkon, ale na tyle, aby wszystko słyszeć…Kochana, to ty nic nie wiesz…zaczęła mama, po czym kontynuowała, ściszonym nieco głosem: Jak jeszcze z dziećmi byłam u rodziców, to mój ślubny przysłał list i w nim napisał, żebym szybko przyjechała obejrzeć mieszkanie, jakie mu przydzielili z kopalni, zabronił mi się chwalić rodzicom, bo jak to napisał…”nie należy chwalić dnia przed zachodem słońca” , to on też, pochwali się innym, jak już w ręku będzie miał klucze do mieszkania. Pojechałam tam na początku ubiegłego roku, siedział jeszcze na tym lokalu u Łyszkiewiczów, ale była tam, jeszcze duża, wielofunkcyjna kuchnia poniemiecka, jak już pojechałam do Konstantynowa to oddał kuchnię Rumińskiemu, bo on nie miał na swoim strychu żadnego ogrzewania,wszystko z jego własnej winy, bo raz na dwa tygodnie chodził do kopalnianego Wydziału Mieszkaniowego i tam wykrzykiwał swoje prawo do lokalu. Doszło do tego, że Naczelnik kopalnianej Mieszkaniówki wnerwił się do tego stopnia, że mojemu ślubnemu oświadczył: “powiedz temu Jehowcowi, bo się z nim kumplujesz, że dopóki ja mam coś do powiedzenia w Mieszkaniówce, to on będzie musiał mieszkać na tym, swoim strychu”…kiedy mój dostał przydział w blokach koło Chłodni, to mi je pokazał, trzy pokoje i kuchnia, łazienka i duży przedpokój…co z tego, jak potem poszedł do Mieszkaniówki i poprosił szefa, którego znał dobrze od lat, żeby jego lokal oddać Rumińskiemu…rozumiesz… chciał okazać serce swojemu duchowemu bratu zapominając o swojej rodzinie, swoich dzieciach, które miałyby własne pokoje, teraz mają jedno pomieszczenie mieszkalne poprzedzielane kotarami, jak w jakimś teatrzyku… mama nie kryła swojego rozgoryczenia opowiadając o tym cioci Kasi…
Na wiosnę, kiedy śnieg gwałtownie stopniał, spod powierzchni wypływać zaczęły wody gruntowe, dokładnie tak, jak to zapowiedział wuj Janek.
Ojciec wysłał mnie do piwnicy po kartofle, ale nie byłem w stanie tam nawet wejść, bo woda już sięgała schodów, prowadzących na parterową klatkę schodową.
Kiedy to powiedziałem ojcu, wkurzył się i zawołał do mamy: widzisz go, jaki leniwy, nie chce mu się, więc wymyślił potop w piwnicy…
Po tych słowach nałożył gumiaki i poszedł do piwnicy, ale po kilkunastu minutach wrócił zamoczony powyżej pasa i oświadczył: ponad połowa ziemniaków zgniła, te wyglądające na zdrowe ułożyłem na półce, na której miałaś mieć słoiki, ale trzeba zejść i przebrać te ziemniaki, najgorsze,że nie ma prądu, więc przy świeczce niewiele widać, albo lepiej poczekajmy, aż woda opadnie…
Tak więc z nastaniem lata, Spółdzielnia “Górnik”, zleciła odwodnianie naszych bloków, polegające na okopaniu bloków głębokimi rowami odprowadzającymi wodę spod fundamentów do pobliskiego stawu, gdzie po kilku, następnych latach, rozpoczęto budowę Szkoły Podstawowej Nr. 13, a ponieważ w miejscu przyszłej szkoły, znajdował się dawny kaczy dołek…więc znów powstały tam głębokie okopy…
Tego typu “eksperymenty budowlane”, były pernamentną “praktyką w ustroju najlepszym na świecie”… kierowanym przez towarzyszy i aktywistów komunistycznych.
Dla nas, dzieci podwórek i blokowisk…dzieci z kluczami na szyjach…były to miejsca wspaniałych zabaw w schrony, podchody i podziały na “strefy wydzielone”… bronione przy pomocy proc, kamieni i drewnianych mieczy…
Późną jesienią, 1965 roku ( chyba pod koniec listopada ) w trakcie naszych zabaw w głębokich rowach wokół jednego z naszych bloków, mój przyjaciel Krzyś nagle zawołał: zobacz brachu, twój wuj Witek, prowadzi się z jakimś facetem, obaj naprani, dobrze, że się podtrzymują nawzajem, bo inaczej już dawno by się wywrócili, ty… ale jak oni przejdą po tej drewnianej kładce? – zakończył pytaniem…
W rzeczy samej… gdy już zbliżyli się do deski przerzuconej ponad, blisko dwumetrowej głębokości rowem, oddzielającym ich od naszego bloku, mężczyzna towarzyszący mojemu wujkowi, zapytał: Towarzyszu Wincenty, byliście w wojsku?, bo tylko ten fakt pozwala mi ufać, że poradzicie sobie z tym okopem naszej,budowlanej cywilizacji…
Wuj Witek spojrzał na mnie i stanowczym głosem stwierdził: Jeżeli ojciec jest w domu to prowadź do betonowej wieży!
Ruszyłem w kierunku bramy wejściowej do naszego bloku i obejrzałem się aby stwierdzić, że wuj ze swoim znajomym są już po naszej stronie rowu i wtedy przyjrzałem się temu facetowi rozpoznajac w nim…Mieczysława Rakowskiego…jednego ze znanych partyjniaków z tzw. “pokolenia aktywu SP ( “Służba Polsce”), organizacji, do której przynależność, mój ojciec raczej ukrywał…” bo nie było czym się chwalić”…
Ten fakt, po wielu dekadach… miał swoje odzwierciedlenie w reakcji Józefa Piniora w trakcie wspólnego formułowania Listu Otwartego więźniów politycznych z ZK Strzelin…ale o tym nieco później, w dalszych fragmentach tego opracowania…
po identtyfikacji Rakowskiego, pobiegłem szybko na pierwsze piętro i wpadłem, jak huragan do pokoju, gdzie mój ojciec, akurat studiował Pismo Święte, przygotowując się do niedzielnego wykładu biblijnego, jaki miał wygłosić…
Uprzedzając jego wybuch gniewu, szybko,jednym tchem, wyrzuciłem z siebie: Wujek Witek idzie tu z tym partyjniakiem, Mieczysławem Rakowskim , zaraz tu będą…
Przez moment ojciec milczał, po czym zapytał: Oni trzeźwi?
Zaśmiałem się i odparłem: Tak naprani, że bałem się,iż spadną z kladki do rowu…
w odpowiedzi na moje stwierdzenie, ojciec zakomenderował: leć szybko do piwnicy na starym kredensie jest taki wiklinowy, pięciolitrowy antałek przynieść go, ale zanieś matce, do kuchni…
Dalsze wypadki potoczyły się najwidoczniej zgodnie z przewidywaniami ojca…po kilku, dalszych minutach,w odpowiedzi na pukanie do drzwi, otworzyłem je i wuj Witek wtoczył się tuż za Rakowskim.
Korzystając z chwilowego zamieszania, towarzyszącego przywitaniu i prezentacji moich rodziców dokonanej przez wuja Wincentego,pobiegłem do piwnicy, skąd przyniosłem do kuchni wiklinowy antałek z winem, produkcji mojego ojca.
Kiedy już siedziałem z mamą w kuchni, zajrzał do nas ojciec i powiedział: matka chyba jeszcze masz to ciasto, co ostatnio upiekłaś, to daj na stół i oczywiście ten antałek…
Mama żachnęła się na słowa ojca, wtrącając: ludzi z drogi chcesz karmić ciastem, a do popitki wino, żeby im jeszcze mocniej w głowie zaszumiało,owszem dam ciasto, ale wpierw jakiś kanapek, mam dobrą pastę rybną z wędzonego dorsza, co ją dzisiaj zrobiłam…
Ojciec zamachał ze zniecierpliwienia rękoma, mówiąc: dobra niech będzie, byle szybko, bo Witek przyprowadził ważniaka partyjnego i nie chcę, żeby mój kuzyn miał się potem wstydzić przed nim, naszej gościny…
Mama spojrzała krytycznie na ojca, po czym wyrzuciła z siebie: przecież sam kiedyś mówiłeś, że piętro wyżej, nad nami, mieszka szwagier tego Rakowskiego, to czemu on nie zabrał Witka do niego, tylko zwalił się nam w gościnę…
Ojciec zdradzał mimiką twarzy, że dłużej nie zniesie argumentów mamy, po czym stwierdził: szwagier, szwagier…my nie wiemy, czy on wogóle wie, że w naszym bloku mieszka ten artysta muzyk Wiłkomirski, poza tym, przyprowadził go mój kuzyn, to ich obu ugoszczę…
Wkrótce w rzeczy samej, okazało się,że Rakowski nie ma pojęcia, że jego szwagier mieszka piętro wyżej ponad naszym mieszkaniem…Wstyd się przyznać, ale wiem tylko tyle, że mój szwagier mieszka gdzieś na tym osiedlu,ale adresu nie znam – wtrącił nagle Rakowski.
Mój ojciec chrząknął,co zawsze robił, gdy miał coś ważnego do zakomunikowania: Wychodzi na to, że wiemy coś więcej w tej sprawie, otóż kilka miesięcy temu zjawili się u nas przedstawiciele wałbrzyskiego aktywu partyjnego i spytali czy nie będzie nam przeszkadzać, jak nad nami, na jakiś czas… zamieszka Maestro Wiłkomirski, który ma tworzyć w Wałbrzychu Filharmonię Sudecką…
Po tych słowach mojego ojca, Rakowski poderwał się na równe nogi rzucając: To ja na kilka minut zajrzę do szwagra, no nie wypada Wincenty, żeby tego nie zrobić, zaraz tu wracam…
W istocie, po kilkunastru minutach Rakowski wrócił i z przedpokoju dało się słyszeć, jak powiedział do mojej mamy: Pani wybaczy, że tak się przetwieram, ale wypadało mi zajrzeć na chwilę do szwagra, on akurat niebawem wychodzi, więc nie musiałem się tłumaczyć, dlaczego wpadłem na kilka minut…ale widzę, że Pani zadaje sobie trud, organizując nam tu wieczerzę,ale my i tak zaraz będziemy wracać do Hotelu
Kanapki z pastą z dorsza, zniknęły szybko, bo ojciec był prawdziwie głodny, mama w miarę przytomnie i szybko, dorobiła nowy talerz kanapek, co przekonało do jedzenia nawet Rakowskiego.
Wuj Witek, który zjadł tylko jedną kanapkę, od dawna był gotowy na rozmowę i zagaił na dobry początek,kierując swoje słowa w stronę mojego ojca: Stachu, my tylko na chwilę, mieliśmy we Wrocławiu ważną nasiadówkę aktywu krajowego w sprawie tego listu, jaki wysmarowali biskupi z Polski do biskupów niemieckich…wielu ludzi nie posiada się z oburzenia na to: “przebaczamy i prosimy o przebaczenie”…
Zawsze zastanawiałem się dlaczego część krewnych zwraca sie do mojego ojca Stachu, podczas gdy inna część nazywa go Jankiem…w późniejszych latach sam wywnioskowałem, że dla bliższych krewnych mój ojciec zawsze był Stanisław…pod koniec życia mojego ojca, wuj Witek odwiedzał go częściej, niż inni krewni…
Mój ojciec chciał się dowiedzieć czegoś, czego nie można było wyczytać w gazecie, więc polewając swoim gościom wina, zapytał: tak więc wypada zapytać w takiej sytuacji: co na taką dywersję aktyw partyjny?
Wuj Witek, do którego mój ojciec zawsze zwracał się jego prawidłowym imieniem Wincenty, choć gdy mówił o nim, ale nie w jego obecności, zawsze wymieniał go, jako Witka, co bardziej wskazywałoby na imię Witold…Wincenty,zaśmiał się i wtrącił krótko: partyjny aktyw jest niejednomyślny w tej sprawie, choć jest to kwestia natury pryncypialnej…
Rakowski, który kończył pić już trzecią szklankę wina, zamachał dłonią na znak, że ma coś ważnego do zakomunikowania, po czym rozpoczął swój wywód: Ktoś musiał ten dialog wreszcie rozpocząć, bo taki na przykład towarzysz Wiesław, za naszą zachodnią granicą, widzi jedynie rewizjonistów i imperialistyczne zagrożenie…tymczasem prędzej czy później,będziemy musieli te stosunki z Niemcami, jakoś uporządkować i w dalszej perspektywie czasowej, dojdzie nawet do likwidacji granic, które dzisiaj są, taką kością niezgody…
Słysząc to, miałem zamiar się wtrącić, – ” jakżesz to? likwidacja granic, czyli Polski ma nie być?” – w ostatnim momencie, zanim wydałem z siebie głos sprzeciwu, przypomniałem sobie warunek mojego ojca: “możesz się przysłuchiwać,ale się nie wtrącaj”…
Tym razem jeszcze powstrzymałem się ze swoim komentarzem, ale nie wytrzymałem, gdy Rakowski zaczął nakreślać scenariusz przyszłych, acz nie odległych już zmian: W pierwszej dekadzie po wojnie, no jeszcze powiedzmy do końca lat piędziesiątych, towarzysze pokroju Gomułki, wypełniali swoją przywódczą rolę, ale wchodzimy w nowy czas i dla reżimów, po obu stronach żelaznej kurtyny, dalsze pozostawanie w stanie wrogości, nie ma najmniejszego sensu. Dlatego też… – w tym momencie Rakowski zniżył ton głosu, przechodząc do konspiracyjnego półszeptu: towarzysze młodej generacji muszą odesłać starych towarzyszy na zasłużone merytury, kiedyś takie zmiany miały przebieg dramatyczny, ale obecnie wypracowane zostały metody bardziej cywilizowane, niż te stalinowskie … w tym momencie do wywodu Rakowskiego dołączył wujek Witek: Obecnie ma miejsce proces zwany konwergencją ustrojową polegajacą na upodabnianiu się obu stron, aż do osiągniecia równowagi , niwelacji drastycznych różnic, które nie pozwalają przejść do etapu końcowego, to znaczy wspólnej reprezentacji spełniajacej lepiej swoją rolę, niż obecny ONZ…
W tym momencie mój ojciec zapytał: Ale jak ma nastąpić zmiana na górze?
W tym momencie głos zabrał Rakowski: Stworzymy warunki – tzw. bodźce ekonomiczne,które zmuszą klasę robotniczą do masowych protestów ulicznych, następnie zaproponujemy obecnej ekipie użycie siły przeciwko buntownikom, aby na koniec i po podliczeniu liczby ofiar po stronie robotniczej,stwierdzić iż rezultaty działania władz,dyskwalifikują je z ich dotychczasowej, roli przywódczej…
Zrozumiałem w tym momencie, że partyjniacy pokroju Rakowskiego, zamierzają użyć zwyczajnych ludzi, jako tarana zmiatającego ze sceny politycznej, obecną ekipę, być może uczynią z tego sposób na kolejne zmiany władz w Polsce.
Narastał we mnie gniew na tego rodzaju scenariusz, tym bardziej, że wyobraziłem sobie,iż dla tych paryjniaków to jest gra, niczym na szachownicy, ale ofiary życia i zdrowia po stronie zwyczajnych ludzi, będą prawdziwe…pod wpływem tego gniewu powiedziałem: Owszem, ta metoda pozwoli zmienić władze na szczycie, ale może być tak, że zwyczajni ludzie dowiedzą się, że ich użyto i nastąpi totalny bunt, wtedy los zmienianej ekipy, podzielą także twórcy tego scenariusza…
Rakowski spojrzał z zaciekawieniem na mnie i spytał mojego wuja: Ten młodzieniec, to kto on zacz?
Wuj Witek zaśmiał się i stwierdził: To taki nasz, rodzinny, buntowszczyk
Rakowski zaśmiał się i powiedział: Wincenty, takich naturszczyków będziemy potrzebowali, żeby stanęli na czele gniewu robotniczej klasy, bo tylko wtedy będzie to autentyczne i nikomu nie przyjdzie do głowy wątpić w sens takiego buntu…
Jak się okazało kilka lat później, koncepcja kontrolowanego buntu, znalazła swój finał w postaci eliminacji ekipy Gomułki i zastąpienia towarzysza Wiesława, przez Edwarda Gierka…a po kolejnej dekadzie… to samo zrobiono wobec ekipy towarzysza Edwarda…szczegóły w dalszej części tego opracowania…