Doznania wrześniowo jesienne…

Od tamtego września, 1976 roku, w tych dniach mija dokładnie 44 lata, (chciałoby się tu przywołać mistyczne sformułowanie…” a liczba jego jest 44″)…

W jednym z moich tekstów opisywałem moje,osobiste doznania i doświadczenia związane z tzw. “manifestacjami” organizowanymi przez reżim PRL-u, manifestacjami, w których Polacy, odegrali rolę propagandowego narzędzia w tzw. “potępianiu warchołów”, czyli robotników z Ursusa i Radomia.

Mój, osobisty los, związany z tamtymi wydarzeniami dokonał się w “formie konsekwencji”, które dzisiaj żartobliwie mogę określić: “rzucaniem się z motyką na sowieciarzy”…

Bardziej konkretnie, konsekwencje polegały na tym, że za namawianie moich kolegów w pracy, do bojkotu wspomnianych “manifestacji przeciwko warchołom”, zostałem najwidoczniej “doceniony”, bo objęto mnie tzw. “wilczym biletem”.

Ludziom, którzy nie pamiętają tamtych czasów wyjaśniam, że “wilczy bilet” to było wprowadzenie do zasobów informacyjnych Urzędów Zatrudnienia na terenie całego PRL-u “notatki służbowej” zwykle sporządzanej przez oficerów SB, iż wymienionego w notatce obywatela, nie należy pod żadnym pozorem (tudzież w wyniku wyjątku) zatrudniać na stałe w przedsiębiorstwach objętych kontrolą Urzędów Zatrudnienia…

Moje próby obejścia treści wspomnianej “notatki” o charakterze “tzw. wytycznej oficjalnych władz”, kończyły się “zdemaskowaniem mnie, jako tzw. elementu najwyraźniej antysocjalistycznego”, skoro poświęcono mojej osobie, taką “notatkę”…

W takich przypadkach nikt o nic nie pytał, tym bardziej, że w głębokiej podświadomości takiego urzędnika tkwiło wyobrażenie o nieuchronnym zaistnieniu jego osobistych problemów, gdyby zadawał “głupie pytania”, nie mówiąc już o jakimkolwiek sprzeciwie, czy zastosowaniu tzw. “przymknięcia oka na treść notatki”…

Po kilku nieudanych próbach uzyskania zatrudnienia uznałem, że nic tu po mnie w kraju,który w sercu uznaję za swoją, ukochaną Ojczyznę, ale w kraju, nie tyle rządzonym, co zarządzanym przez zdrajców i sługusów sowieckiego Imperium.

Po tym, jak pożegnałem się z kolejnym miejscem pracy ( była to wczesna jesień, 1980 roku, i tym razem była to Betoniarnia w Olechowie koło Łodzi), oraz wobec konieczności podjęcia nagłej decyzji: “co dalej robić?”, doznałem tzw. “chwilowego olśnienia”…

Mieszkałem wtedy u mojego wuja (brata mojej mamy), skąd do pracy w Olechowie dojeżdżałem kilkoma tramwajami.

Dom rodziny mojej mamy odwiedziła jej kuzynka, która przyjechała z Republiki Federalnej Niemiec ze swoją córką ( de facto moją, nieco dalszą, ale ciągle kuzynką)…

Wtedy “doznałem iluminacji”…

skoro moim pragnieniem jest opuszczenie “socjalistycznego raju”, to wystarczy, że zawrę związek małżeński z moją kuzynką i prędzej, czy później, “czerwone pająki” będą zmuszone mnie wypuścić ze swoich…”odnóży i macek”…

Mając na uwadze konieczność wyrażenia zgody na taki związek nie tylko ze strony mojej kuzynki, ale także cioci i moich rodziców – nie sposób sobie wyobrazić, aby to mogło się odbyć bez ich zgody…nawet w sytuacji, gdy mamy do czynienia z formalnym związkiem,którego celem własciwym jest moja ewakuacja z “socjalistycznego raju”-wbrew pierwszemu doznaniu o nieuchronnym niepowodzeniu,podjąłem moje starania…

Po kilku rozmowach z kuzyką, przy udziale innej mojej kuzynki, przekonałem je obie, że to jest “jedyne wyjście”…

Innego zdania była ciocia i powstała nieprzyjemna sytuacja, typu: “dwie nieprzyjemności jednocześnie”…na domiar złego, także ze strony mojej mamy, która odwiedziła dom w Konstantynowie Łódzkim na wieść, że przyjechała z Niemiec, jej kuzynka Michalina…

Moja,dalsza kuzynka Mariola, wraz z Anią,tą bliższą w pokrewieństwie kuzynką (córką wuja Władysława, brata mojej mamy), postanowiły uzyskać aprobatę,a przynajmniej opinię u cioci Michaliny.

I wtedy…”nastał koniec na samym początku” – od razu doznałem przeświadczenia, że mój pomysł nie uzyska aprobaty, ale nie przypuszczałem, że zostanę napiętnowany, jako ktoś, kto przynajmniej nie wie co mówi, może nawet ktoś, komu odjęło rozum…

Ciocia Michalina zaczęła od kwestii jej zdaniem fundamentalnej, to znaczy,że ja jestem wychowany w rodzinie innowierczej, tak więc zawarcie małżeństwa z jej córką, wychowaną w duchu religii katolickiej, jest niemożliwe.

Na mój kontrargument, że chodzi tu o tzw. związek formalny umożliwiający mi opuszczenie PRL-u, usłyszałem, iż namawiam jej córkę, aby wzięła udział w mistyfikacji i kłamstwie…

Pomyślałem sobie wtedy, że cały naród jest zmuszony żyć w totalnym kłamstwie i jeśli istnieje szansa, aby jakiś, młody człowiek (np. ja…) wyrwał się z tej krainy zakłamania i złudnych nadziei, to chyba warto się na coś takiego zdecydować w imię “ogrania systemu”.

Nie powiedziałem tego w taki sposób,ale dałem jedynie do zrozumienia, że w sytuacji, w jakiej się znalazłem, czyli fakt “objęcia mnie wilczym biletem”, jest to jakieś rozwiązanie; w swojej naiwności przypuszczałem, że…spotkam się z życzliwym, rodzinnym zrozumieniem.

Wtedy ciocia Michalina poszła do mojej mamy i opowiedziała jej o moim pomyśle, jednocześnie o szantażu z mojej strony, szantażu polegającym na tym,że oczekuję rodzinnej przysługi, której spełnienie wykracza w jej przypadku i ze strony jej córki, poza fundamentalne poczucie uczciwości.

Nie wiem jakie były opinie innych członków zgromadzonej tam licznie, Rodziny, ale doznawałem w kontaktach z nimi, czegoś na wzór milczącej dezaprobaty i niechęci.

Wtedy moje doznania i “pomysły” skierowały się ku postanowieniu, nabierającemu coraz większej siły, w miarę, jak to analizowałem; aby najzwyczajniej w świecie, uciec z PRL-u poprzez tzw. “zieloną granicę”…

Moja mama natomiast przekazała mi informację, że mój ojciec uruchomił kolejną stolarnię w Strudze, więc mogę wrócić do Wałbrzycha i podjąć w tej stolarni pracę…

Informacja ta nie wzbudziła we mnie entuzjazmu, ponieważ znałem to z wcześniejszych zabiegów mojego ojca i historii uruchamiania przez niego poprzedniej stolarni, gdzie praca owszem była, ale na tzw. Umowę o Dzieło z okresem 90 dni zatrudnienia i przy konieczności odnawiania tej Umowy po 90 dniach, lub jej nie odnowienia…dzisiaj to funkcjonuje pod nazwą: “umów śmieciowych”.

Pozostała “zielona granica”…

zbliżał się wrzesień, 1976 roku i pojechałem do Szklarskiej Poręby, skąd miałem zamiar przedostać się na teren Czechosłowacji,a następnie do Austrii…

Moje życiowe “perypetie i doznania” opisuję szczegółowo w pozycji, jaką przygotowuję pt. Żywota Mgnienie, więc tutaj i na potrzebę tego tekstu, wyrażę to możliwie skrótowo…

W domu Rodziny, w Konstantynowie Łódzkim, jedyną osobą wtajemniczoną w mój zamiar ucieczki była moja kuzynka Ania…

po latach przypominam sobie moją motywację, jaką kierowałem się wtajemniczając w moje plany kuzynkę Anię…

Nie mając pojęcia, jak zakończy się ta próba ucieczki, nie mogłem wykluczyć,że może się to zakończyć zastrzeleniem mnie na granicy, przez jakiegoś ,”wzorowego żołnierza z bratniej armii , socjalistycznej Czechosłowacji”…

Powodowany taką myślą, uznałem za stosowne, aby ktokolwiek z moich krewnych wiedział,w jakich okolicznościach doszło do mojej, tragicznej w skutkach decyzji.

Oczywiście, przy odrobinie dociekliwej złośliwości ludzi niechętnych, można to uznać za “ciąg dalszy szantażu, a może nawet, emanację pośmiertną, przerostu mego “ego”.

Dzisiaj tak to widzę, ale wtedy nie przychodziło mi do głowy,aby moja decyzja i jej konsekwencje, mogły narazić kogokolwiek na dyskomfort w postaci doznania zwanego: poczuciem winy.

Wtedy bardziej chodziło mi o “ewentualne świadectwo o zaistniałych faktach” – świadectwo spoza grobu, o ile do takiego grobu bym trafił…istniały doniesienia, mające charakter tzw. “legend i mitów pospólstwa”, że po zastrzeleniu takiego uciekiniera, grzebie się go w leśnej mogile, polecając miłosierdziu Bożemu na dzień zmartwychwstania dobrych i złych , w Dniu Sądu Ostatecznego…

Wszystko to razem i z osobna, stanowiło osnowę moich doznań w tamtym, wrześniowym czasie, roku 1976-go, gdy jako niespełna dwudziestoletni buntownik, przemierzałem Karkonosze w kierunku Gór Izerskich, gdzie zaplanowałem przekroczenie granicy z Czechosłowacją…

Oczywiście nie odbywało się to w tajemnicy przed moim kuzynem Januszem, znającym te tereny, a więc potrzebna mi była jego, praktyczna wiedza, w materii ewentualnego przedostania się na teren “bratniej” Czechosłowacji.

Z jego wywodów doznałem jednej, bardzo fundamentalnej iluminacji: uciekinierzy najczęściej udają grzybiarzy i przechodzą na “bezczela”po kamykach, w rzece Izera i jak są zatrzymani, to twierdzą, iż zabłądzili…

Natomiast ja wybrałem ubiór typowego turysty, wędrującego z plecakiem i śpiworem oraz plandeką, przytroczonymi do tego plecaka.

Jednak ta forma “kamuflarzu” wymagała, abym przynajmniej większość trasy przemierzał zgodnie z wyznaczonymi w górach, szlakami.

Tymczasem według wskazówek mojego kuzyna istniało kilka miejsc, gdzie w przeciwieństwie do górskich szlaków, żołnierze WOP-u, “zaglądają” niezbyt często i długo ich obserwacje nie trwają…

Chodziło o tzw. pasy, zaoranej ziemi o szerokości około pięciu metrów, gdzie każda próba wkroczenia na te pasy, pozostawia łatwo widoczne ślady, wówczas żołnierze zawiadamiają stronę czechosłowacką, lub za zgodą “bratniej strony”,sami podejmują akcję “ujęcia” z pomocą psa tropiącego…

W moim zamyśle było przekroczenie granicy właśnie na takim pasie, ale w sposób, nie pozostawiający śladów na zaoranej ziemi.

Zanim dotarłem do tego miejsca, idąc szlakami turystycznymi wzdłuż granicy, dwukrotnie zostałem zatrzymany przez pojedynczego żołnierza WOP-u, pojedynczego, choć za każdym razem było to conajmniej dwóch żołnierzy, o czym mówił mi kuzyn, że taka jest “procedura”: “jeden cię zatrzymuje, podczas gdy ten drugi, siedzi w pobliżu w krzakach z bronią gotową do użycia i psem, krótko trzymanym za obrożę”…

Przekonałem się o tym w pobliżu samej rzeki Izera, gdy żołnierz WOP-u po sprawdzeniu mojego dowodu osobistego, oddalił się i zobaczyłem, jak z pobliskich zarośli dołącza inny żołnierz z psem prowadzonym na smyczy…

Wracając do mojej koncepcji przekroczenia “zielonej granicy” i opisując to w skrócie – znalazłem miejsce, gdzie pas zaoranego pola,poprzedzony ogrodzeniem z drutu kolczastego (notabene, kolejnym doznaniem, jakiego doświadczyłem, patrząc na to ogrodzenie i drut kolczasty – nic, tylko traktują nas, jak bydło hodowlane, gdzie bydło polskie jest odgrodzone od bydła pochodzenia czeskiego i słowackiego…) na wskutek swojej bliskości do lasu po przeciwnej stronie, dawał mi pewną szansę na przekroczenie bez pozostawienia śladów na zaoranej ziemi.

W tym celu przez następne godziny, w lesie po polskiej stronie wyszukałem odpowiedni fragment wywróconego przez wiatr świerka, na tyle długi, aby opierając jeden jego koniec na słupku ogrodzenia, dosięgnąć jego drugim końcem, drugiej strony zaoranego pasa… jednocześnie na tyle lekki, aby go użyć jeszcze raz, gdybym musiał wrócić na polską stronę.

W tym celu przywiązałem linę do jego pnia, na dwóch trzecich jego długości tak, aby po przejściu po tym pniu na drugą stronę,za pomocą liny postawić go do pionu, następnie przeważyć go na stronę czechosłowacką.

Po przygotowaniu suchego świerka ukryłem go w zaroślach, po czym sam zaszyłem się w te zarośla i poczekałem,aż zapadnie zmrok i przejdzie w pobliżu patrol WOP-istów.

Kiedy zapadł zmrok, sprawdziłem z której strony wieje wiatr, bo było dla mnie oczywiste, że jeśli będzie wiał z mojej strony, w stronę leśnej ścieżki wydeptanej przez WOP-istów, to ich pies, natychmiast mnie wyczuje…

Na moje szczęście wiatr wiał dosyć mocno, do tego, od strony granicy i ścieżki używanej przez żołnierzy.

Dopiero nad ranem nadeszli żołnierze i już obawiałem się, że będę musiał odłożyć realizację przekroczenia granicy do następnego dnia, bo musiałem mieć pewność, że nikt mnie nie zastanie w trakcie manewrów związanych z przerzucaniem świerka na drugą stronę granicy…

Po przejściu żołnierzy i ich psa, który nie zdradzał swoim zachowaniem, że mnie wyczuwa, odczekałem kilkanaście minut i rozpocząłem żmudne przenoszenie suchego świerka na miejsce “operacji pomost”…

Świerk był na tyle ciężki,że z trudem zarzuciłem go na ramię i balansując jego wagą,aby nie spadł mi z ramienia, ruszyłem w kierunku ogrodzenia.

Przerzucenie świerka na drugą stronę było jednorazowym aktem, którego powodzenie polegało na uniesieniu w górę jego dolnej, a więc cięższej części tak, aby używając całej siły, na jaką mogłem się zdobyć, podbiec do ogrodzenia, następnie pchnąć go na tyle mocno, aby grubsza część pnia wylądowała na trawie, a nie na przykład na zaoranej ziemi…

Pozostawała jeszcze kwestia pozostawienia po sobie zapachu, łatwego do “odczytania” przez psy, czy to po polskiej stronie, czy już po tej czechosłowackiej…

Miałem w plecaku kilka butelek wypełnionych mieszaniną terpentyny i ropy i idąc z tym pniem rozlewałem tą ciecz za sobą…nie biorąc pod uwagę, że przecież nie zatarłem swojego zapachu w zaroślach, w których spędziłem kilka poprzednich godzin i mój zapach ciągle mógł być “odczytany” przez psa po polskiej stronie.

Moje pchnięcie pniem w kierunku czechosłowackiej strony granicy zakończyło się sukcesem, grubszy koniec świerka wylądował w trawie, choć na granicy zaoranego pasa ziemi, cieńszy wsparłem na drucie kolaczastym tuż obok drewnianego słupka, aby zmniejszyć ewentualne naruszenie samego drutu kolczastego – stwierdzić tego nie mogłem z całą pewnością, z uwagi na ciemności bezksiężycowej nocy.

Przerzuciłem na drugą stronę plecak,aby mieć swobodę ruchu i teraz nastąpiła najtrudniejsza część “operacji pomost”.

Musiałem przesunąć się na brzuchu po tym pniu, na drugą stronę granicy, nie byłem akrobatą, więc przejście nogami po świerku odrzuciłem, jako niemożliwe do wykonania.

W końcowym etapie przejścia po tak sformułowanym “pomoście” doznałem przeświadczenia, iż lada moment, albo dotknę zaoranej ziemi, lub co gorsze, świerk się obróci i spadnę na tą ziemię…aby temu zapobiec, ostrożnie balansując ciałem, przeszedłem do pozycji siedzącej i wolno stając nogami na pniu, z tzw. przykucnięcia, odbiłem się stopami od świerka i skoczyłem… prosto na mój plecak.

Usłyszałem trzask tłuczonych butelek i pomyślałem, że oto będę teraz śmierdział na odległość, terpentyną i ropą, chyba,że zrezygnuję z posiadania mojego plecaka…

Zakończenie “operacji pomost” nie przysporzyło już takich trudności, choć nieomal nie spuściłem sobie tego świerka na własną głowę…upadł z trzaskiem w najbliższe zarośla i “doznałem kolejnego olśnienia”, iż tak widocznie chciała Opatrzność, ponieważ upadł obok innego ( obok rosnącego,czechosłowackiego świerka).

Sprawdziłem plecak i okazało się,że tylko dwie butelki się rozbiły, więc trzy pozostałe zużyłem na obfite skropienie mojego świerka, oraz suchych,świerkowych gałęzi, jakimi go zamaskowałem.

Wydarzenia kolejnych, kilkunastu godzin, można skrócić następująco: ruszyłem lasami i poprzez pola, trzymając się z dala od zabudowań,a gdy nastał dzień ukryłem się w gęstym lesie w oczekiwaniu na kolejną noc.

Kiedy wreszcie noc nastała i miałem zamiar wyjść ze swojego ukrycia, usłyszałem w pobliżu rozmowę w języku polskim…

W pierwszej chwili pomyślałem, że to polscy WOP-iści podążają za mną z psem, który ich prowadzi.

Myśl, aby uciekać, wydała mi się niedorzeczna tym bardziej, że odgłosy rozmowy prowadzonej w języku polskim, coraz bardziej się zbliżały.

Wtedy pośród tych głosów usłyszałem wyraźne słowa wypowiadane przez kobietę, “to nie WOP-iści, bo wśród nich nie może być kobieta” – pomyślalem i wyraźnie dotarła do mnie treść kolejnych słów kobiety: “co tu główkować, wracamy do tego Słowaka, tam zaczekamy na noc i on nas przeprowadzi z powrotem na polską stronę, tylko co ja powiem matce o Janku, my nawet nie wiemy, czy Czesi go trafili, czy może jednak przeżył”…ostatnie słowa kobieta zakończyła głośnym płaczem.

Leżałem w moich zaroślach i poprzez nie zobaczyłem dwóch facetów w wieku dwudziestukilku lat i dużo młodszą kobietę, możnaby powiedzieć dziewczynę zaledwie nastoletnią…

Cała trójka przypominała turystów, jakich spotykało się w górach, “ja też jestem turystą i chyba będzie lepiej, jak pozostanę żywym turystą, niż martwym, bo nie “spełnionym”…uciekinierem” – pomyślałem w tym momencie i przez następne, dwie godziny, oswajałem się zarówno z własną klęską, jak i postanowieniem dobrowolnego powrotu do “socjalistycznego raju” w wydaniu Made in PRL…

Wróciłem do Ojczyzny w taki sam sposób, jak opuściłem ojczyste strony, ale tym razem nie dbałem o zachowanie “koncepcji” nie pozostawiania za sobą śladów na zaoranej ziemi…

Miałem świadomość, że to wręcz brawurowe i idiotyczne, ale oparłem pień świerka na drucie kolaczastym, uprzednio depcząc zaorany pas ziemi niemiłosiernie,wręcz ze złośliwą satysfakcją prowokując do reakcji kolejny patrol WOP-u…”a teraz żołnierzyki ganiajcie po moich śladach, tylko uważajcie, żeby was pies nie przewrócił w czasie tego biegu na złamanie karku”- pomyślałem , zostawiając tego świerka, wspartego na drucie kolczastym “obywatelsko”- bydlęcego, ogrodzenia.

Miałem już w głowie dalszy plan, poszedłem w kierunku schroniska Na Stogu Izerskim, następnie, mijając schronisko, zszedłem na dół w kierunku Świeradowa Zdroju, bardzo trudnym, czarnym szlakiem, czyli na tzw. “złamanie karku”…

Wyobraziłem sobie natychmiast jak pies wlecze w dół WOP-istów kierując się moim zapachowym śladem…kiedyś w warunkach zimowych, wszedłem tym szlakiem na Stóg Izerski, ale wejście, nawet zimowe, jest dużo łatwiejsze od zejścia, bo wystarczy nieco deszczu, aby stoczyć się na “złamanie karku”…

Nie doceniłem jednak przezorności WOP-istów, bo na asfaltowej szosie prowadzącej do Szklarskiej Poręby dogonił mnie gazikiem patrol WOP-u.

Zawieziono mnie na wartownię WOP-u w Świeradowie Zdroju i przepytano na okoliczność, czy czasami nie byłem niedawno w pobliżu granicy, nieopodal rzeki Izera?

Spokojnie odpowiedziałem, że owszem, chodziłem w tamtej okolicy, ale dwa dni temu, ostatnio miałem zamiar przenocować w schronisku na Stogu Izerskim, ale uznałem, że lepiej, jak wrócę do mojego wuja, gdzie kilka dni temu przebywałem, przed wyjściem na górską wędrówkę…

Żołnierze, początkowo mi nie uwierzyli, ale szybko zmienili zdanie, jak w myśl moich wyjaśnień, które natychmiast i telefonicznie sprawdzili,okazało się, że mój wuj,a konkretnie, szwagier mojego ojca, jest komendantem Milicji Obywatelskiej w Szklarskiej Porębie Górnej i potwierdził w rozmowie telefonicznej, moje zeznania.

Następstwem całej sytuacji było podwiezienie mnie na Komisariat MO w Szklarskiej Porębie Górnej, zgodnie z moim wyjaśnieniem, że mój wuj mieszkanie ma nad pomieszczeniami Komisariatu.

Drzwi otworzyła mi moja kuzynka,a wuj dopiero następnego dnia i w trakcie śniadania, przeprowadził swoje własne, typowo rodzinne, śledztwo…

Oznajmił mi na koniec jego wynik: “oni nie mieli pewności, że to ty przekroczyłeś granicę, lub usiłowałeś przekroczyć, ale wobec pozostawienia dużej ilości śladów, wróciłeś do kraju. Lepiej będzie, jak już nie będziesz się włóczył w pobliżu granicy, bo ja nie zamierzam tracić pracy, żeby chronić twoją skórę i dostarczać ci alibi, bo byłeś u nas trzy dni temu, ale co robiłeś potem, to ja już nie wiem i wiedzieć nie chcę”…

Moja kuzynka Iwona, usiłowała całą sytuację obrócić w żart, stwierdzając: “ojciec, daj spokój, to chyba jakoś idzie w rodzinie, bo ciocia Krysia, twoja szwagierka przecież, też miała w wieku młodzieńczym przygodę z granicą”…i wuj Stanisław, “wyraźnie odpuścił” pytając mnie:” to jakie są teraz twoje plany, oczywiście oprócz tych, związanych z granicą?”…

Tak na marginesie, wuj Stanisław w październiku, 1982 roku, też “nic nie chciał wiedzieć”,gdy zobaczył mnie w swoim mieszkaniu (tzw. zasobach mieszkaniowych MSW) i dowiedział się, że jego mieszkanie będzie moją “kwaterą”, bo SB w całym PRL mnie szuka…”jutro jadę do sanatarium, Janka daj mi znać, jak już będzie po wszystkim” stanowczo stwierdził, po czym dla unaocznienia problemów z moją ciocią, dodał: “tylko pomyśl, ja jestem emerytowanym komendantem MO,mam mieszkanie z MSW, ona to była pracownica cywilna MSW – Filia w Jeleniej Górze, aż nagle zjawiasz się ty, no zobacz to”. zakończył i otworzył szufladę w kredensie i zobaczyłem tam pełno ulotek i publikacji podziemia solidarnościowego…machnął ręką dodając: “to należy do niej, ona ma ciągle ważną legitymację Pracownika MSW, to wozi dla nich te ulotki i bibułę, zdaje się, jest nawet łączniczką Frasyniuka”…

Plan wydawał mi się oczywisty, albo skorzystam z propozycji pracy w stolarni w Strudze, lub tymczasowo pozostanę obojętny na troskę ze strony ojca i pojadę do Wrocławia, na tzw. kampanię cukrowniczą…

Tym, którzy znają i jeszcze pamiętają swój “, młodzieńczy bunt przeciwko tzw. “wapniakom”, czyli przeciwko przejawom “nadmiernej troski rodzicielskiej”…nie muszę tłumaczyć dlaczego wybrałem pracę w cukrowni we Wrocławiu – Kleciny…

Kolejne, jesienne doznania, których treść polegała na ciężkiej harówie w cukrowni i pracy na pół etatu przy zbiorze chryzantem u lokalnego właściciela szklarni – niektórzy pamiętają, że “elity kierowniczej siły narodu”,czyli funkcyjni PZPR-u – nazywali ich “badylarzami”,aby w tzw. “społecznym odbiorze” napiętnować, jako “krwiożerczych pogrobowców dawnych kułaków”…

pomimo młodego wieku i posiadanych sił, wiedziałem że długo nie dam rady spać po kilka godzin,ale pracować… po szesnaście godzin na dobę.

Z ulgą więc spostrzegłem szansę na zatrudnienie w wrocławskiej Fabryce Prefabrykatów, produkującej tzw. “wielką płytę”, z której w tamtych czasach stawiano bloki, aby…”Polska rosła w siłę,a ludziom żyło się dostatnio”; po kilku tygodniach zostałem “zdemaskowany jako element antysocjalistyczny” za sprawą nadgorliwości sekretarza POP (podstawowa organizacja partyjna,ale de facto “pełniący obowiązki polaka”) i treść “wilczego biletu” została wykryta wcześniej, niż zwykle…nadgorliwością sprowokowaną de facto przeze mnie samego, gdy pewnego razu “nakryłem go”, jak przez dziurę “specjalnego przeznaczenia” w betonowym parkanie, podaje komuś po drugiej stronie gotowe, wypolerowane parapety okienne (tzw. lastryko-parapety)…

Zanim dotarłem do pracy w cukrowni we Wrocławiu-Klecina, odwiedziłem mój rodzinny Wałbrzych, a konkretnie mieszkanie rodziców w dzielnicy Piaskowa Góra…

Piszę o tym, ponieważ w pociągu relacji Jelenia Góra – Wałbrzych, poznałem moją przyszłą (od 1984-go,moją byłą) żonę Jadwigę.

Wracała z nieudanego “zapoznania się” z rodzicami swojego,potencjalnego męża i tu występuje wyraźna,wspólna dla mnie i dla niej dola,wyrażająca się w podobnych doznaniach, czyli doświadczeniu życia realnego…

Jadwiga wychowywała się pod okiem matki, która związana była z tym samym wyznaniem, co ja i nietrudno sobie wyobrazić reakcję jej przyszłych – niedoszłych teściów na taką wiadomość, że oto ich syn miałby ją poślubić, co byłoby wyraźnie “aktem wbrew” tradycji rodzin katolickich, a może nawet “zaprzaństwem”, oraz w tle, z potencjalną apostazją przyszłego pana młodego…od razu doznałem “iluminacji” i słuchajac Jadwigi, przypomniały mi się argumenty cioci Michaliny,odmawiającej zgody na mój – aczkolwiek jedynie formalny – związek z jej córką Mariolą.

Nasza znajomość przerodziła się w miłość poprzedzoną wspólną pasją do wędrówek po górach i wprawdzie oświadczyłem się Jadwidze po kilku miesiącach znajomości, to akt ślubu nastąpił 17-go grudnia,1977 roku – “któż to bierze ślub w dniu św. Łazarza,chyba tylko taki, kto nie wierzy w fatum złego losu, jaki sobie gotuje”, skomentowała moja babcia Anna…potem nastąpiła kolejna jesień, roku 1978-go i kolejne doznanie.

Czyli, moja rola w animowaniu “nielegalnej” grupy pod nazwą: Związek Demokratów Polskich – ROTA

Celowo słowo “nielegalnej” ująłem w cudzysłów, ponieważ sama PZPR i tzw. “siły sojusznicze” w postaci jej przybudówek ( ZSL i SD, czyli Zjednoczone Stronnictwo Ludowe i Stronnictwo Demokratyczne), swoją “legalność” wywodziły z czasów terroru stalinowskiego, licznych fałszerstw wyborczych, opierając swoje sukcesy na powszechnym odbiorze ich, jako organizacji, jako następstwa nie tyle przyzwolenia, co dość powszechnej w społeczeństwie polskim “wierze i kulcie” najważniejszego z polskich “świętych”, czyli…”świętego spokoju”.

Stan tej mentalności wsparty był – i jest nadal!!! – iluminacją, doznaniem szczególnie powszechnym, że “trzeba jakoś żyć w tych warunkach, jakie stanowią o naszej rzeczywistości, trzeba się dostosować, bo żyje się raz, więc konieczność kombinowania,jest nieustającą potrzebą chwili…tu i teraz”…

Nie twierdzę bynajmniej, że byłem wolny od tych dogmatów i “pryncypialnie je odrzucałem”…trudno polemizować z faktami, a fakty tamtego czasu siłą swej logicznej, a zarazem bezwzględnie ostatecznej analizy wskazywały, że albo…“się do nich przyłączysz,skoro nie sposób ich pokonać,lub będziesz udawać jeśli nie poparcie, to schowasz się w wewnętrznej sferze prywatności, na ile taka prywatność będzie tylko możliwa”…niektórzy nazywali to “prywatną,małą stabilizacją”, czymś co istnieje gdzieś niezauważalnie, na marginesie, co Pan Michalkiewicz określa mianem: “mogą wydłubywać kit z okien, bo z czegoś trzeba przecież żyć”…

Wyjeżdżając w sierpniu,1981 roku na winobranie do Austrii, na tzw. “saksy” nie myślałem, że moje losy potoczą sie tak, iż ich konsekwencja będzie nielegalny powrót, aresztowanie, dwa lata więzienia i w końcu wygnanie z Ojczyzny…o “żadnym wydłubywaniu kitu z okien nie mogłem nawet pomarzyć”…

Kwestia świadomego “dostosowania się do warunków realnego socjalizmu” i etycznych konsekwencji takiego wyboru, wielokrotnie pojawiała się w moich rozmowach z ojcem na temat jego kuzyna, mojego wuja Wincentego, który regularnie nas odwiedzał i prowadził z moim ojcem dyskusje na tematy religijne i egzystencjonalne…”wuj Wincenty jest, jak rzodkiewka, z zewnątrz czerwony,ale w środku jak najbardziej biały” – lubił w takich chwilach powtarzać mój ojciec.

Wuj Wincenty, jako tzw. “członek Egzekutywy” miał dostęp do materiałów i informacji, niedostępnych dla “zwykłych śmiertelników” i tak, jak na jesieni 1965 roku, przyprowadził do mieszkania moich rodziców Mieczysława Rakowskiego, dzięki czemu, już przed ukończeniem 10-tego roku życia, poznałem główną koncepcję związaną z przyszłą konwergencją ustrojową i tym, co dzisiaj nazywamy “okresem transformacji”, a przede wszystkim,mechanizmy tego procesu, realizowanego według schematu: “masy należy wpierw rozjarzyć w ich słusznym gniewie i buncie, następnie wykorzystać zastosowane wobec mas bodźce, do zmiany kierownictwa – dzisiaj popularnie nazywa sie to: Resetem, osiągniętym za pomocą zarządzania nastrojami społecznymi

Na jesieni, 1978 roku, wuj Wincenty dał mojemu ojcu Raport formacji pod nazwą Doświadczenie i Przyszłość wraz z analizą jego treści, sporządzoną na potrzeby wybranych funkcjonariuszy PZPR-u…

Mój ojciec po przeczytaniu dał mi ten dokument i kiedy się z tym zapoznałem,namówiłem go, aby przekonał wuja Wincentego, by po ukazaniu się kolejnego Raportu, zechciał znów go pożyczyć …

Sam Raport, aczkolwiek w swej treści bardzo konkretny zarazem świadczący o dużej wiedzy tych, którzy go sporządzili, to jedno…najważniejsze były analizy sporządzone przez czerwonych dla tzw. “aktywu partyjnego”.

Tutaj były już konkretne wytyczne, jak należy wykorzystywać wiedzę zawartą w Raporcie DIP-u (notabene, czytając ten skrót w polskim brzmieniu, kojarzy się silnie ze słowem angielskim Deep, a tym samym… z tzw. Deep State).

Po wnikliwej i wielokrotnej lekturze tego materiału…doznałem kolejnych iluminacji…

wszystkie wymienione grupy opozycyjne, oraz ich, międzynarodowe powiązania z grupami na Zachodzie – niezależnie od ich sympatii, ideologii, czy afirmacji – pozostają pod kontrolą głęboko zakonspirowanej agentury i wybranym funkcjonariuszom partyjnym przekazuje się o nich wiedzę w zakresie jedynie niezbędnym do ich pracy na rzecz “socjalistycznej Ojczyzny”, odradzając jednocześnie wszelkie wykraczanie poza wyraźne instrukcje, co musi wzbudzić uzasadnione obawy w kwestii dalszego zaufania wobec tych, którzy będą się wykazywać zbyt daleko idącą inicjatywą w choćby sporadycznych czy przypadkowych kontaktach ze wspomnianymi w analizie agentami opisanych formacji, słowem: “obserwować ich i zgłaszać wszelkie przejawy ich aktywności do właściwych służb”

Sama analiza tych formacji, gdzie oprócz KOR-u i enigmatycznie określanego “środowiska Ak-owsko-WiN-owskiego, występował np. Polski Związek Wspólnoty Narodowej (notabene, najstarszy brat mojej mamy, wuj Władysław, miał ścisły związek z tą formacją), czy ogólnie określonego “środowiska dawnych narodowców),pojawiało się w analizie czerwonych wyraźne polecenie, by zwracać uwagę na te “środowiska”, które nie są opisane i są zjawiskami zupełnie nowymi, czyli potencjalnie groźnymi dla dalekosiężnych założeń i planów najwyższych władz państwowych i partyjnych…

Wyciągnąłem z tego materiału wniosek, że jeśli ktoś miałby choćby zamiar w sferze planowania (nie wspominając o konkretnej realizacji) zainicjować powstanie jakiejkolwiek formacji antyrządowej a tym samym, antysocjalistycznej, to albo dokonywać tego będzie w oparciu o świadomość, iż jest zdany na działanie nie tylko samodzielne, ale także nie będzie szukać szerokiego, społecznego poparcia i współuczestnictwa tzw. mas…w przeciwnym razie zostanie w pierwszej kolejności rozpoznany i opisany,a tym samym poddany “zaszczepieniu we własnych szeregach agentury systemu”…

I wtedy doznałem potrzeby utworzenia, a może raczej animowania nieformalnej i oczywiście nielegalnej grupy, która metodycznie i po uprzednim, wielokrotnym sprawdzeniu potencjalnych uczestników w tej formacji, stopniowo poszerzy swoje zasoby ludzkie na tyle, aby w odpowiednim momencie wejść do opozycyjnych struktur już istniejących, w celu przejęcia nad nimi kontroli, w momencie dziejowym, czyli momencie powszechnego buntu…

I tak na jesieni, 1978 roku animowałem powstanie Związku Demokratów Polskich – ROTA, mając w sobie jeszcze złudzenie, że tzw. demokracja jest tu nie tylko odpowiednią nazwą ale takoż samo, odpowiednim narzędziem , do tworzenia czegokolwiek, nie mówiąc już o tworzeniu tzw. “przyszłości kolejnych pokoleń Polaków”…

Nieliczna grupa, bez wsparcia potężnych graczy, ba… tworzona w moim zamyśle w opozycji wobec graczy zarówno miejscowych, jak i tych na Zachodzie, była z góry skazana na klęskę,ale…

“doznałem tu kolejnej iluminacji”, że takie formowanie szeregów naszej grupy ma służyć szukaniu tych, którzy rozumieją, lub są gotowi uznać za pewnik, iż w przypadku kolejnego, społecznego buntu w Polsce, należy ewentualne przyłączenie się do buntu podporządkować koncepcji przekonania buntowników, ze NIC SIĘ NIE ZMIENI o ile nie oprą swoje działania na imperatywie konieczności odsunięcia od władzy tzw. kierowniczej siły narodu z jednoczesnym odrzuceniem propozycji wsparcia ze strony Zachodu, bo temu Zachodowi nie należy wierzyć w najmniejszym stopniu, ponieważ Zachód dąży do konwergencji, czyli de facto do stworzenia systemu,który ujednolici system władzy nad całą ludzkością…

Z uwagi na naszą małą liczebność, został ten plan określony przez mojego przyjaciela Krzysia…“rzucaniem się z motyką na słońce, bo przecież ruskie nas nakryją czapkami”

co nie zmieniło tego, że Krzyś nie tylko – wprawdzie nieformalnie – należał do mojej grupy, ale nawet przyłączył się do naszej, pierwszej “akcji” – opisywałem to, jako bunt w stolarni w Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej w Dziećmorowicach koło Wałbrzycha…wynik tego buntu, też opisałem: ja i ośmiu innych buntowników zostało w pierwszej kolejności wykluczonych z grona członków RSP i kilka minut później (zgodnie ze Statutem RSP), zwolnionych dyscyplinarnie, ze skutkiem zarówno natychmiastowym, co nieodwołalnym, z wyjątkiem Piotrka KOR-owca, który tak faktycznie inicjował całą akcję, ale jako tzw. “koszula bliższa ciału” odzyskał “niespodziewanie” zarówno zaufanie, jak i swoje zatrudnienie…

Wrzesień 1980-tego roku był dla mnie “doznaniem kolejnym”, otóż okazało się, że w obliczu legalizacji NSZZ Solidarność, nawet posiadacz “wilczego biletu” może dostać stałe zatrudnienie i tak zacząłem pracować, jako aparatowy w Wałbrzyskim Przedsiębiorstwie Produkcji Kwasu Siarkowego.

Obserwując kolejne “przesilenia w relacjach” pomiędzy NSZZ Solidarność a tzw. “siłą kierowniczą narodu” doznawałem przeświadczenia, że te “relacje” są nie tylko nie potrzebne, ale wręcz katastrofalne dla przyszłości Polaków.

Pamiętam moją dyskusję z Mietkiem Tarnowskim, którego poznałem dzięki temu, że moja ówczesna żona Jadwiga, pracowała z jego żoną…

Mietek Tarnowski wierzył w konieczność wspomnianych powyżej “relacji” i generalnie był za “socjalizmem z ludzką twarzą”, podczas gdy ja w tym socjaliźmie nie widziałem ludzkiej twarzy, ale facjatę Bestii z Apokalipsy, a przynajmniej jedną z głów tej hydry…

Spolegliwość ludzkich mas wobec “pozoru zwanego porozumieniem ponad podziałami” motywowała hierarchia kościoła katolickiego w Polsce wzmocniona tzw. “pasterskim przesłaniem” polskiego Papieża…osobiście i wtedy i teraz, nie wątpiłem, że “duch zstąpił na ziemię i odnowił oblicze ziemi, tej ziemi”, tyle tylko, że moje doznanie w tej materii utwierdzało mnie wówczas i obecnie jeszcze bardziej utwierdza, że był to duch samego Lucyfera

Mogę się jedynie smucić, że tego nie rozumie większość moich Rodaków w Ojczyźnie i na Obczyźnie, ale wbrew wszystkim i wszystkiemu, mojej opini nie zamierzam zmienić, najlepiej to wyraziłem w drugiej części mojego, trzy częściowego wiersza pt. Prometea, w części pt.Rozczarowania, gdzie opisując doświadczenie polskie jesieni roku, 1990-tego i realny ogląd rzeczywistości w Ojczyźnie tzw. “okresu transformacji ustrojowej” napisałem w listopadzie,na mojej banicji w Seattle (stan Waszyngton) następujące słowa: (cytuję)”Cynizm dziś nami zawładnął // każdy się śmieje,gdy musi // I nie ocenia, bo po co? // Nadeszły dni bez duszy… // Wiara w wielu upadła // nie patrzą w przyszłość z nadzieją // Stara kurtyna opadła, lecz… // nie koniec to, trwa przedstawienie // Za starym już nadchodzi // nowe, choć wcale nie nowe // Znów mamy panów i dziadów // fortuna, kołem się toczy… // Jednym zabrakło odwagi // Innym, samozaparcia // Nie ma człowieka z żelaza // pozostał człowiek z reklamy…(…) // Nie umysł to zniewolony, // lecz umysł obłąkany // Ambicje duszy zranione // A honor, bez reszty sprzedany… // Bestia, strojna w laury // obrońcy ludów i stanów; // Dziś, na weselu swym tańczy, // dając początek godów…// Jej żona – Matka Wszetecznic // z plugastwem na ustach goni; // Wyłażąc z jednego barłogu, // na innym już, chuć sposobi…(…) – koniec cytatu.

W obecnych czasach, coraz więcej ludzi na głos wyraża swe potępienie dla obecnej roli hierarchów kościoła katolickiego, tudzież liderów innych wyznań i nie dziwi mnie to, ponieważ uprawiają oni nierząd duchowy z władzą świecką,a za pośrednictwem świeckiej władzy, z bogiem tego Systemu, Lucyferem.

Szanowny Pan Stanisław Michalkiewicz w swoich wystąpieniach wiele razy podkreślał, że wierni potrzebują od wspomnianych liderów, czyli ogólnie rzecz traktując, od religii,by ich rozterki i wątpliwości zostały rozwiane, bo dostarczanie wiernym nowych wątpliwości, wobec ich faktycznego nadmiaru, mija się z misją i posłannictwem duchowych przewodników – słuszna uwaga Panie Michalkiewicz, ale idę tu nieco dalej, a raczej podążam za istotą owego posłannictwa duchowego, istotą która została w pierwszych stuleciach istnienia Powszechnego Kościoła, porzucona i przenicowana fundamentalnie…

zamiast opierać się na Słowie Bożym, kolejni liderzy i tzw. “ojcowie kościoła” dokonywali “kolejnych ulepszeń zgodnych ze zmieniającymi się czasami i stanem świadomości mas wiernych” i tak, jawi się nam na horyzoncie nie tylko miłość duchowa wobec zboków i sodomo-gomorytów, ale konieczność “udowadniania swojej ,chrześcijańskiej miłości bliźniego”, w bardziej dosłownym znaczeniu…

Moje aktualne doznanie wrześniowo-jesienne …

powstało dwa dni temu – dokładnie 12-go września,2020 roku – , po mojej obserwacji przebiegu Debaty Prawicy, w związku i z okazji 5-tej rocznicy istnienia telewizji internetowej wRealu24

Z jednej strony twierdzenie Pana Michalkiewicza, my nie mamy czasu,aby dokonać koniecznych dla uratowania Polski zmian…

z drugiej strony, oburzenie Pana Krzysztofa Karonia, że pan Michalkiewicz wygłasza twierdzenia niedorzeczne, bo oczekując na polskiego Pinocheta, który zbawi Polskę, możemy ten bezcenny czas jedynie stracić, tym bardziej, że sam pan Michalkiewicz nie widzi na horyzoncie czasu najbliższego i tak ogólnie, stosując analizę rzeczywistości,aby taki polski Pinochet się pojawił kiedykolwiek,a już napewno nie teraz, obecnie…na jesieni 2020 roku (co Pan Michalkiewicz, poparł przykładem analizy swojej rozmowy z oficerami polskich sił zbrojnych)

Zreasumuję moje doznania te dawne i obecne: obaj panowie macie rację, że należy dążyć do tworzenia świadomości w narodzie i tu Pan Krzysztof Karoń dokonuje swojej pracy, ale biorąc pod uwagę przemijanie czasu (tego mojego i Pana Michalkiewicza – chyba obaj mamy tego świadomość…), oraz postępy w tworzeniu nam wszystkim “nowej normalności”, czyli New World Order – jak to zwał, tak to zwał – to polska odmiana Pinocheta nie tyle jest tu “drogą na skróty”, co drogą dającą jakąkolwiek szansę na uratowanie Ojczyzny…owszem zamiast polskiej odmiany Pinocheta możemy otrzymać drugiego Jaruzelskiego. Sondowałem korespondencyjnie jednego z byłych “starych kejkutów”, takiego, co pragnie nas przekonać, iż jest współczesną wersją Kmicica-Babinicza, więc go spytałem ilu ich jest? – odparł, że jest ich trzech…nie wiem tylko, czy wliczał siebie, czy może trzech oprócz niego? Jednocześnie wskazał, że nieprzekraczalną trudnością jest “wrodzona nieufność patriotów polskich” do takich renegatów, jak na przykład on, jednocześnie “zaklinając się, że on nie przyłoży ręki do działań natury gwałtownej”, więc jak z tym, polskim Pinochetem? Odpowiedział na to pytanie Pan Michalkiewicz: nie ma i nie widać nawet na dalszym horyzoncie czasowym, podczas gdy tego czasu nie mamy..Natomiast ogólne “doznanie” z debaty jest takie i najlepiej wykazuje to jej “nagłe przerwanie” proroczo zobrazowane przez Pana Roberta Bąkiewicza, gdy wskazywał, iż należy mieć własną platformę medialną, bo youtube…i tu pokazał ruchem jak się tnie nożycami, pewnie nie przypuszczał, że “trzymają się go proroctwa”, bo potem nastąpiło cięcie, czyli przerwanie relacji, nawet w takiej sytuacji, gdy wszyscy “gonią króliczka, choć nie widać tego, że chcą go złapać”…

chyba, że…goniąc króliczka nie mamy zamiaru go złapać, ale jedynie go gonić…

musimy sobie sami odpowiedzieć na pytanie: ja jedynie biorę udział w pościgu za “króliczkiem”, czy chcę uczestniczyć w jego “złapaniu”?

Jak to zwykł prześmiewczo zauważać wielokrotnie Pan Stanisław Michalkiewicz, mnie też tu wypada, zakończyć te doznania wrześniowo-jesienne… “optymistycznym akcentem”

i dlatego zacytuję treść mojego wiersza ze zbiorku pt. Kształt Ciszy, sam wiersz nosi tytuł: Świat urojony ” Tam,skąd przybywam // wciąż trwa iluzja // Świat wirtualnych, // wykpionych marzeń…// Więc mnie nie pytaj, // dokąd zmierzamy? // Wszędzie jednaka, // śmieszność i niemoc… // W czymże jest inne, // życie tuż obok? // Jakimi drogi, // chadza wśród czasu? // Uchodzi także, // przemija bzdurą, // daremnych zmagań…// Tylko pragnienie, // siłą swej treści; // Wciąż nas popycha, // ku wizjom nowym, // tym, urojonym…(koniec cytatu) – napisałem to w listopadzie, 1998 roku…i tylko jako memento dla tych, którzy nie tracą nadziei, wrzucę myśl własną,ostatnie doznanie: szczęśliwi i spełnieni, co miewają marzenia, ale jeśli je mamy, to niech one będą wielkie i wykpione,bo jak się spełnią w niewielkiej choćby części, to zrodzą z siebie zmiany, których nie dopuszczała do głosu, nawet najbardziej wybujała wyobraźnia…



Leave a Comment